
Dechen Roder to reżyserka urodzona w Bhutanie w 1980 roku. Od 2004 realizuje filmy krótkometrażowe i dokumenty, emitowane między innymi w bhutańskiej telewizji publicznej. Jej krótkie metraże prezentowane były na festiwalach filmowych, między innymi w Hongkongu, Brukseli, Berlinie, Melbourne czy Palm Springs. Jest współzałożycielką pierwszego bhutańskiego festiwalu filmów dokumentalnych i krótkometrażowych Beskop Tshechu. "Miód dla dakini", jej pełnometrażowy reżyserski debiut, swoją światową premierę miał na 67. Berlinale. W programie 11. Azjatyckiego Festiwalu Filmowego Pięć Smaków znalazł się w sekcji konkursowej Nowe Kino Azji oraz retrospektywie Focus: Bhutan.
Jakub Królikowski: W Polsce pokazywany był dotąd tylko jeden film z Bhutanu, "Podróżnicy i magowie" z 2003 roku w reżyserii Khyentse Norbu. Choć była to tak naprawdę koprodukcja australijsko-brytyjska, przez wiele lat ten film był wizytówką dla bhutańskiego kina. Teraz twój film ma szansę zdetronizować status tego unikatowego dzieła.
Dechen Roder: Rzeczywiście Bhutańczycy nie do końca traktują "Podróżników i magów"” jako film bhutański, choć jego twórca, Jamyang Khyentse Norbu Rinpocze, cieszył się już wtedy w kraju ogromnym autorytetem. Nie jako reżyser filmowy, ale jako lama i buddyjski nauczyciel. Jest on bardzo znanym i cenionym myślicielem i działaczem społecznym, być może najważniejszym dla Bhutańczyków. Od wielu lat podróżuje po całym świecie, mieszka przede wszystkim w Indiach.
"Miód dla dakini" (2017) to rzeczywiście jeden z nielicznych filmów zrealizowanych w Bhutanie, który trafił do międzynarodowego obiegu. Tak się złożyło, że w podobnym czasie premierę miał najnowszy film Khyentse Norbu, "Hema Hema" (2016). Oba filmy prezentowane były w ubiegłym roku na festiwalu w Busan w Korei Południowej i było to, jak sądzę, wyjątkowe wydarzenie dla naszej kinematografii.
"Hema, Hema" jest zresztą powrotem Khyentse Norbu do pracy w Bhutanie i eksplorowania rodzimej kultury. Wiem, że zależało mu, by zrealizować swój nowy film przy jak największym udziale bhutańskich artystów i specjalistów. Zorganizował nawet spotkanie, na które zaprosił niezależnych filmowców i artystów, by przedstawić swój pomysł. Siedzieliśmy przy stole konferencyjnym i z opuszczonymi głowami, w bezruchu i wypiekami na twarzy i słuchaliśmy planów naszego mistrza.
Z dużą satysfakcją muszę powiedzieć, że znaczna część ekipy filmowej została oparta na zespole, który stworzyłam dla "Miodu dla dakini". Główną rolę w "Hema, Hema" gra też aktor, na którego Rinpocze zwrócił uwagę w krótkometrażowym filmie wyreżyserowanym przez mojego męża Pemę Tsedena, "Święta maska" (2011). To była bardzo skromna, na wpół amatorska produkcja, którą zrealizowaliśmy z grupą przyjaciół, ja oficjalnie zajmowałam się dźwiękiem. Po latach okazało się, że ten i inne filmy krótkometrażowe, które powstawały w prostych i skromnych warunkach i nie odniosły absolutnie żadnych sukcesów, stały się cennym źródłem dla reżyserów castingów czy kierowników produkcji. Choćby dlatego warto było je robić.
Czy to znaczy, że w Bhutanie nie ma zorganizowanego przemysłu filmowego i trudno znaleźć profesjonalistów?
O nie, mamy całkiem dobrze prosperujący rynek filmowy! Na tyle dobrze, że lokalne filmy praktycznie wyparły z kin produkcje z innych krajów, bez żadnych rządowych regulacji. Jeszcze dwadzieścia lat temu w kinach zobaczyć można było tylko filmy z Indii. W tej chwili powstaje nawet trzydzieści filmów bhutańskich rocznie! Oczywiście zdecydowana większość z tych filmów to produkcje nastawione na sukces komercyjny, bardzo inspirowane filmami i serialami telewizyjnymi z Indii.
Niestety niezależne kino autorskie na tym rynku praktycznie nie jest obecne, funkcjonuje w ścisłej niszy. Nasza kinematografia jest bardzo młoda, pierwsze bhutańskie filmy zaczęły powstawać w latach 90.

Jak to się w takim razie stało, że zostałaś reżyserką filmową?
Kiedy dorastałam i dokonywałam wyboru studiów czy drogi zawodowej, przez myśl mi nie przeszło, że w Bhutanie można robić filmy. Nie było tu żadnego zaplecza, ani jednego filmowca. Studiowałam historię, ten kierunek oczywiście nie miał nic wspólnego z kinem, ale interesowała mnie fotografia, dużo czasu spędzałam w ciemni. Pisanie pracy dyplomowej i innych tekstów na studiach w języku akademickim było dla mnie frustrujące, dlatego próbowałam przemycić w nich fabularną narrację, nadać im brzmienie opowieści.
Kiedy wyjechałam na stypendium do Stanów Zjednoczonych, odbywałam tam staż w kancelarii prawnej, która zajmowała się udzielaniem pomocy ofiarom przemocy domowej. Moje zadanie polegało między innymi na spisywaniu przypadków osób, które do nas dzwoniły. Ciągnęło mnie, by – znowu – nadawać tym opowieściom strukturę dramaturgiczną. Było to oczywiście bardzo trudne i frustrujące, bo musiałam operować w określonych ramach i formalnym językiem.
Jednak już wtedy czułam, że tylko to mnie interesuje, że nie chcę robić niczego innego, niż dzielić się z ludźmi opowieściami, było to instynktowne. Pragnęłam przy tym, by te historie dotarły do wielu osób, by przeczytał je ktoś poza moim promotorem czy urzędnikiem w sądzie.
W 1999 roku w Bhutanie ruszył pierwszy narodowy kanał telewizyjny, rok wcześniej powstał pierwszy film. To dało mi nadzieję. Szybko okazało się, że jest ogromne zapotrzebowanie na osoby, które są w stanie produkować jakiekolwiek materiały nadające się do prezentacji w telewizji. Realizowałam małe, proste reportaże, na przykład o życiu w mojej rodzinnej wsi. Choć były to materiały bardzo ułomne technicznie, wszystko, co nakręciłam, trafiało na antenę. Wszystko robiłam sama i to była fantastyczna szkoła, bardzo dużo nauczyłam się w tym okresie. Stopniowo zaczęło interesować mnie kino fabularne, a nie tylko dokumentalne.
Jak powstał pomysł na "Miód dla dakini"?
Mój debiut miał być o czymś innym i nie miał w ogóle dziać się w Bhutanie, pracowałam już nad tym scenariuszem. Myślę, że na zmianę pomysłu na debiut pełnometrażowy wpływ miała moja mama Kunzang Choden, która jest pisarką i badaczką ludowej twórczości. Ogromne znaczenie miała dla mnie wspólna wyprawa w góry do pewnej dakini i absolutnie mistyczne, trudne do opisania doświadczenie spotkania z nią.
Dostrzegłam ogromny potencjał mitów i opowieści, które dotyczyły oświeconych kobiet. W bhutańskiej kulturze posągi religijne przedstawiają głównie mężczyzn. W świątyniach słuchamy przede wszystkim przypowieści dotyczących męskich postaci religijnych. Tych poświęconych kobietom w tradycyjnych obrzędach jest coraz mniej.
Czcimy Guru Rinpocze, Milarepę, Drukpę Kunleya. Ten ostatni mnich jest postacią szczególną – w legendach jawi się bowiem jako silny mężczyzna, o wszystkich cechach macho, ale przy tym hulaka i kobieciarz. Jako postać oświecona, jest bardzo popularny, bardzo imponuje młodym ludziom. Każdy w Bhutanie zna te męskie historie, są one bardzo obecne w naszej codzienności. Nie ma w niej jednak legend o kobietach – ale nie dlatego, że nie istnieją, ale dlatego, że zostały wyparte. I jest to dla mnie smutne.

Dlaczego?
Dlatego, że kobiety w Bhutanie dorastają wyłącznie w otoczeniu męskich wzorców. W ogólnej świadomości nie funkcjonują kobiece postacie, które można byłoby nazwać wzorami do naśladowania. Myślę, że to sprawia, że kobiety czują się słabsze, mniej wartościowe, nie mają przekonania, że nadają się do pewnych zadań. Mamy na przykład zaledwie kilka kobiet wśród filmowców w lokalnej branży. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że podobnie wygląda to na całym świecie. I może właśnie w tym rzecz: wraz z otwarciem się Bhutanu na świat zaczęliśmy kopiować z zachodnich kultur model patriarchalny. Wcześniej kobiety miały silniejszą pozycję w społeczeństwie, byliśmy tak naprawdę bardziej równościowi.
Wyrażało się to w takich małych, lecz istotnych sprawach. Na przykład dziedziczenie majątku odbywało się w linii żeńskiej – córka dziedziczyła ziemię po matce, a nie syn po ojcu. Inny przykład: w naszej tradycji, kiedy kobieta wychodziła za mąż, nie zmieniała swojego nazwiska. Od parunastu lat ten zwyczaj przejmowania nazwiska po mężu funkcjonuje coraz częściej także w Bhutanie.
Po tym znamiennym spotkaniu z dakinią w górach, zaczęłam szukać innych historii o mistyczkach. Prowadziłam naprawdę dokładne i szerokie badania. To było trochę jak prowadzenie śledztwa, czułam się jak detektyw. Pewnie dlatego sam film przybrał formę kryminału. Ten proces był fascynujący, bardzo go przeżywałam, odkrywałam niesamowite rzeczy. Warto dodać, że w ogromnym stopniu scenariusz opierałam na wynikach prac spisanych przez zachodnich naukowców i badaczy.
W filmie wykorzystałam wiele legend o dakiniach, niektóre znalazłem spisane, inne usłyszałam od mniszek, co sprawiło, że film stał się ich dokumentacją. Podstawą jest legenda o Tashi Khyidron [czyt. kidżyn], taki jest też oryginalny tytuł filmu "Munmo Tashi Khyidron". Bezpośrednio można go przełożyć na "Tashi, dziewczyna z południa kraju, przewodniczka psów".
Fascynujące było już samo odkrycie, że te legendy o dakiniach istnieją od wieków, często przechowywane w bardzo oczywistych i popularnych miejscach, na wyciągnięcie ręki. Tylko z jakiegoś powodu wcześniej ich nie zauważałam.
Moja mama prowadzi małe muzeum w rodzinnej wsi. Gromadzi w nim tradycyjne księgi, teksty ludowe. Niedawno, wiele miesięcy po ukończeniu filmu, pewna zachodnia badaczka odkryła w nim spisaną legendę... samej Tashi Khyidron. Jej historia, podobnie jak wiele innych zgromadzonych materiałów, została spisana w dawnym języku, którego nie znam. Ta legenda była tam cały czas, u mojej mamy w domu. Czekała na odkrycie, być może nadal nie zwróciłabym na nią uwagi, gdyby nie powstał "Miód dla dakini".
Dlaczego więc te tradycyjne opowieści, mity w bhutańskich filmach pojawiają się dość rzadko?
Moja mama była pierwszą osobą, która zaczęła spisywać ludowe legendy i historie. Wcześniej były one przekazywane wyłącznie ustnie. Nasza sztuka ludowa rozwijała się i opierała na przekazie oralnym. I nagle w 1999 roku, mniej więcej wtedy, kiedy do Bhutanu trafiła telewizja, przeskoczyliśmy do formy wizualnej. Nie mieliśmy w naszej historii niczego pomiędzy – nie mamy tradycji literatury, poezji, nie rozwijaliśmy form teatralnych. Nie przechodziliśmy takiego procesu w kulturze, jaki przechodzą inne społeczeństwa.
Myślę, że może to dlatego nasza lokalna kinematografia stoi na niezbyt solidnym fundamencie. Sztuki wizualne nie wyrastają z żadnych jasno określonych korzeni, rozwijają się jakby z próżni. Wyraźnie widać to w lokalnym kinie, które zapomniało o potencjale tradycyjnych, niezwykłych, mistycznych, czasem surrealistycznych legend, przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Filmowcy bardzo rzadko podejmują trud przełożenia ich na język kina. Może to dlatego, że język filmu, którego używamy, pochodzi ze świata Zachodu i nie jest wystarczająco pojemny dla naszych historii. Z drugiej strony uważam, że filmowcy nie doceniają twórczych mocy tych gigantycznych zasobów. Pomimo starannego chronienia własnej kultury, nie do końca wierzymy w jej potencjał dla języka filmu.
W związku z tym, że kino nie wyrosło z naszej tradycji, filmowcy obserwują jak się robi filmy na Zachodzie i tam szukają inspiracji.

Do rozwoju kinematografii potrzebne jest jednak odpowiednie środowisko, choćby akademickie. W Bhutanie nie ma jeszcze nawet szkoły filmowej, nie ma systemu wspierania finansowego produkcji filmowych...
Tak, oczywiście, mamy bardzo trudne warunki do rozwijania autorskiego kina, jednak z drugiej strony często słyszę te argumenty z ust lokalnych artystów i myślę, że po części jest to szukanie wymówek i marudzenie. Tak naprawdę narzędzia, by tworzyć, są dostępne. Świat kina jest głodny produkcji z Bhutanu.
"Miód dla dakini" powstawał bardzo długo, jest efektem wieloletnich, konsekwentnie realizowanych działań, którym oczywiście potrzeba było także trochę szczęścia. Żałuję, że wielu filmowcom brakuje cierpliwości i szybko zniechęcają się, na przykład, gdy ich projekt zostanie odrzucony przez platformę wspierającą na międzynarodowym festiwalu. Mój pomysł na "Miód dla dakini" został odrzucony tak wiele razy! W końcu dostał się na Hong Kong – Asia Film Financing Forum (HAF). Zgłosiłam się tam dosłownie w ostatniej chwili, kilka godzin przed terminem. Tam filmem zainteresowali się producenci gotowi w niego zainwestować. Potem było już z górki.
Film nie trafił jeszcze na ekrany kin w Bhutanie, między innymi dlatego, że przygotowuję rozszerzoną wersję, dostosowaną do potrzeb lokalnej percepcji. Zgodnie z regułami lokalnego rynku, znajdą się w niej piosenki. Zdecydowałam się pójść na taki artystyczny kompromis, bo bardzo zależy mi by film był przystępny dla lokalnego widza i zobaczyło go jak najwięcej osób w Bhutanie.
Wywiad przeprowadzony w Thimphu we wrześniu 2017 roku.
"Miód dla dakini", reż. Dechen Roder, Bhutan 2017 [Nowe Kino Azji / Focus: Bhutan]
seanse: Muranów 18 lis 2017 17:45, Muranów 19 lis 2017 17:45
"Trzy miesiące, trzy lata", reż. Dechen Roder, Bhutan 2015, [Focus: Bhutan]
seans: Muranów 18 lis 2017 15:30