
Daisuke Miyazaki to reżyser i scenarzysta, urodzony w 1980 w Yokohamie. Studiował na Uniwersytecie Waseda, pracował jako asystent produkcji i asystent reżysera między innymi przy filmach Leosa Caraxa i Kiyoshiego Kurosawy. Jego debiutancka fabuła, "End of the Night" cieszyła się dużym uznaniem publiczności i krytyki. W 2015 r. brał udział w programie Berlinale Talents. Swoją firmę produkcyjną nazwał na cześć filmu "Na samym dnie" Jerzego Skolimowskiego.
Jagoda Murczyńska: Śledząc młode japońskie filmy niezależne w ostatnich latach mam poczucie, że większość z nich to osobiste, kameralne historie. Twój film także jest skupiony na jednej bohaterce, jednak dajesz swojej narracji bardzo szeroki polityczny i społeczny kontekst.
Daisuke Miyazaki: Rzeczywiście nie przepadam za osobistymi fabułami. To coś, czego szukam raczej w literaturze, która wydaje mi się bardziej intymnym medium. Filmy są dla mnie albo rozrywką, albo źródłem wiedzy, mogę dzięki nim poznać jakieś nowe aspekty rzeczywistości. Jako twórca wolę opowiadać o świecie, nie o sobie. Nawet jeśli pokazuję realia mi bliskie, nie traktuję filmu jako pamiętnika, miejsca rozprawiania się z własnymi emocjami. Chciałbym, żeby mój film stał się przestrzenią, która prowokuje do dyskusji, która otwiera jakiś dialog.
W "Yamato" opowiadam o miejscu, w którym się wychowałem, niewielkim japońskim mieście, o którego istnieniu wie niewiele osób, nawet w pobliskim Tokio. Uznałem, że warto pokazać je światu – i zrobić to w nieoczywisty sposób.

Film zaczął powstawać kilka lat temu, ale od tego czasu temat amerykańsko-japońskich relacji, który w nim poruszasz, wcale nie stracił na aktualności, wręcz przeciwnie.
Tak naprawdę tematem są tu nie tyle relacje amerykańsko-japońskie, co relacje nasze, japońskiego społeczeństwa, z naszym rządem. To jest dla mnie bardzo istotne.
Ale rzeczywiście, wpływ kultury amerykańskiej na japońską to także ważny wątek. Jeszcze kilka, kilkanaście lat temu wszystko, co z Ameryki, cieszyło się wielką popularnością, było bardzo modne, fascynujące. Dziś ten entuzjazm zdecydowanie osłabł. Nie ulega jednak wątpliwości, że od czasu II wojny światowej Stany Zjednoczone miały duży wpływ na kulturę japońską. Relacje z amerykańskim rządem mocno kształtowały naszą politykę. Ta wymiana zachodziła przez całe ostatnie stulecie i nie są to jednoznacznie pozytywne czy negatywne wpływy. Nie powinniśmy o tym zapominać.
Zwłaszcza kiedy żyje się w mieście, gdzie mieszka tak wielu cudzoziemców.
Dokładnie. A w Yamato oprócz amerykańskiej bazy wojskowej jest też duży kompleks budynków, w których mieszkają imigranci, głównie z innych krajów Azji. Oczywiście duży jak na Japonię, która ma bardzo restrykcyjną politykę przyjmowania uchodźców, co jest dość irracjonalne, zważywszy na starzejące się społeczeństwo, coraz mniejszą liczbę dzieci, zwalniającą gospodarkę. Wiele osób rozumie, że konieczne są zmiany, że nie ma innego wyjścia, utrzymywanie tak ścisłych granic niczemu nie pomaga. Wciąż jednak dystans między tym, co japońskie, a tym, co obce, ustawiany jest bardzo wyraźnie. I nie tylko w tej przestrzeni – zamiata się pod dywan także temat osób pozostających na marginesie w ramach japońskiego społeczeństwa, takich jak mniejszość etniczna Ainu, osoby koreańsko-japońskiego pochodzenia czy mieszkańców rejonu Fukushima, którzy pozostawieni są sami sobie z problemami życia po katastrofie z 2011.
Młode pokolenie pokazane w twoim filmie nie patrzy na życie z optymizmem.
Młodzi ludzie są dziś zdesperowani. Większość kapitału japońskiego, powiedziałbym że nawet 80%, to majątek starszej generacji, wbrew pozorom dla młodych ludzi nie ma tu dużych perspektyw. Większość utrzymuje się z dorywczej, byle jakiej pracy. Żyją z dnia na dzień, nie mają dużych szans na zmianę. Tego jeszcze nie widać, ale za dwadzieścia, trzydzieści lat to będzie gigantyczny problem. Rząd nic z tym nie robi, tymczasem pieniądze kumulują się w jednej, elitarnej grupie, a pozostała część społeczeństwa biednieje. Tworzy się przepaść ekonomiczna – i zarazem pokoleniowa, starsi ludzie nie rozumieją obaw młodego pokolenia, nie widzą ich problemów.

W kinie głównego nurtu też ich nie widać, najczęściej oglądamy nowoczesne ulice Tokio.
Yamato to w zasadzie przedmieścia Tokio, do granic metropolii jest ledwie kilkanaście kilometrów. Ale w samym Tokio też widać tą przepaść, jest garstka bardzo bogatych ludzi i długo, długo nic. Klasa średnia nie żyje już w takim standardzie jak dwie dekady temu. Trudno o stałą pracę, ludzie wynajmują małe mieszkania, wystarczy wyjechać nieco poza centrum, żeby zobaczyć blokowiska i niezbyt zamożne osiedla małych domów – ten znany z filmów wizerunek, oparty na kilku głównych arteriach stolicy, to bardzo powierzchowny, nieprawdziwy obraz Japonii.
Jak wygląda w takim razie sytuacja niezależnego kina?
Dobre pytanie. Dwadzieścia lat temu, kiedy sytuacja japońskiego filmu była naprawdę dobra, powstawało wiele artystycznego kina, istniała duża przestrzeń dla filmów średniego budżetu. Nie musiały być od razu wielkimi komercyjnymi produkcjami, ale też nie realizowano ich całkiem bezkosztowo. Twórcy mieli wystarczające środki do realizowania swoich filmów, a przy tym artystyczną swobodę. To zbudowało silną pozycję japońskiego kina – najbardziej dziś znani reżyserzy tworzyli właśnie w tym okresie. Klasa średnia tworzyła z kolei widownię tych filmów.
Dziś, tak jak w ekonomii – jest duża przepaść: realizowane za ogromne pieniądze komercyjne produkcje i niezależne filmy z mikroskopijnymi budżetami. To widać na przeglądach kina niezależnego, jak tu [na Festiwalu Filmu Azjatyckiego w Osace] – ludzie dosłownie wykrwawiają się przy tych produkcjach, to nawet nie są minimalne stawki. To szaleństwo.
Nie ma żadnego wsparcia, programów dla początkujących filmowców?
Nie, nic takiego na skalę kraju nie istnieje. Niektóre miasta mają takie programy, stypendia, ale też dostępne dla nielicznych. Można szukać sposobów na łączenie budżetów małych producentów, finansowania od prywatnych sponsorów, ale kwoty, za jakie młodzi ludzie starają się realizować swoje fabularne debiuty są niewyobrażalne. Średni budżet takich produkcji to 5-6 tysięcy dolarów. Dla pełnometrażowych filmów.
Ja na szczęście miałem znacznie więcej na realizację "Yamato", ale wiele osób musi najpierw pracować dorywczo przez kilka lat, żeby zaoszczędzić wystarczającą kwotę – a jeśli film nie odniesie sukcesu, wielu z nich nie ma szans na realizację kolejnego. Niełatwo też rzecz jasna o promocję i dystrybucję niezależnych filmów, wszystko trzeba zrobić samemu, często polega to wręcz na tym, że reżyser stoi pod kinem i zachęca ludzi, rozdając ulotki.
W zasadzie to niesamowite, że tak wiele osób wciąż chce to robić. Co roku pojawia się kilkaset niezależnych produkcji, sam nie wierzę, że ludzie wbrew wszystkiemu nadal robią kino. To imponujące.

A jak tobie udało się zrealizować "Yamato"?
To dopiero mój drugi pełen metraż. Po pierwszym obiecałem sobie, że już nigdy nie zrobię filmu za własne pieniądze, zaoszczędzone, wypracowane gdzie indziej. Szukałem inwestorów, koproducenta. Ale trwało to długo, przez pięć lat rozwijałem pomysł, zbierałem materiały. Problemy pojawiły się też na etapie castingu – większość aktorów zrzeszonych jest w agencjach, które mają bardzo silną pozycję w Japonii i bardzo konserwatywne zasady – niechętnie patrzą na udział swoich podopiecznych w tego typu niezależnych przedsięwzięciach, w dodatku o tematyce politycznej. Dwa lata zajęły mi negocjacje, miałem nieco inną wersję scenariusza dla agencji.
A same zdjęcia trwały osiem dni.
Na szczęście lokacja była ci dobrze znana.
Yamato jest na tyle małe, że znalezienie przestrzeni dla filmu nie było problemem, choć muszę przyznać, że kilka ważnych scenerii znalazł producent, osoba z zewnątrz. Okazało się, że wiele miejsc, które uważałem za bardzo zwyczajne, przykuły jego uwagę – i rzeczywiście dobrze się sprawdziły w filmie. Widocznie trzeba było kogoś obcego, żeby spojrzeć na to miasto z dystansu.
Film jest zrealizowany w nieco dokumentalnym stylu, zależało mi na tym, żeby aktorzy zapomnieli o obecności kamery, zachowywali się tak, jakby ta przestrzeń była dla nich całkowicie naturalna, codzienna.
A czy tak samo dobrze znasz muzykę, którą wykorzystałeś w filmie? Japoński hip hop rzadko pojawia się w kinie – i z pewnością nie jest tak popularny zagranicą jak j-pop czy j-rock.
Japońska scena hiphopowa jest mocna w zasadzie od lat dziewięćdziesiątych. Wtedy popularne stały się bitwy, freestyle – Japończycy lubią oglądać rywalizację, pojedynki, czy to w sporcie, czy w innych sferach. Na tym bazowała początkowa popularność tej muzyki, choć oczywiście później rozwijała się w wielu kierunkach.
W swoim filmie sięgnąłem po rap, chcąc pokazać wpływ kultury amerykańskiej, ale nie tylko. To sposób na opowiadanie o walce o oryginalność, własny głos. Nawet jeśli sama idea, struktura tej muzyki jest amerykańska, wkładamy w nią swoje treści. Tak samo było z popem, zaimportowanym w latach pięćdziesiątych czy muzyką rockową, która wyewoluowała tu w coś bardzo specyficznego; podobnie noise. W tej chwili jest wiele bardzo interesujących japońskich zespołów hiphopowych.
Kawałki, które powstały na potrzeby filmu, łączą dość klasyczną, oldschoolową formę z elementami bardziej nowoczesnego bitu. Chciałem stworzyć taką mieszankę, która nie będzie przynależała jednoznacznie do jakiegoś stylu. Na planie było jednak całkiem dużo improwizacji, pojawiający się w filmie raperzy i sama Hanae grająca Sakurę tworzyli własny freestyle na bazie tego, co napisałem.
Teksty układane przez twoją bohaterkę są też oczywiście bardzo osobiste i lokalne. To duże wyzwanie dla tłumacza.
Język japoński jest bardzo subtelny, dużo w nim niuansów. Po przetłumaczeniu na angielski wszystko brzmi tak samo, nie wszystkie konteksty są czytelne. Sam tłumaczyłem te teksty, nie starając się na siłę rymować, dbając bardziej o treść, ale to zawsze pewien kompromis między rytmem a znaczeniem.
Rap to chyba wszędzie na świecie dość męskocentryczna kultura.
Tak, to było dla mnie ważne, żeby moja bohaterka była kobietą. To oczywiście się zmienia, jest wiele świetnych raperek, cała kultura jest też podszyta ideą równości, ale hip hop jest uważany za męską muzykę, ma ten rodzaj aury. Jednym z głównych tematów filmu jest przekraczanie granic – w muzyce, ale też między kulturami, w rodzinie, w społeczeństwie. Oraz granic, które wyznaczają nam role płciowe. W Japonii ta różnica między społecznym miejscem kobiet i mężczyzn jest bardzo duża, a równocześnie szybko się zmienia, kobiety z mojego i młodszego pokolenia są niesamowicie silne. Chciałem zobaczyć, co się stanie, kiedy ludzie zobaczą kobietę w takiej roli, w takim świecie – może pozwoli im to spojrzeć na pewne sprawy nieco inaczej.
Pisałeś teksty do filmu, czy poza tym sam się zajmujesz hiphopem?
Trochę, tak, ale dla własnej przyjemności. Mam zbyt wiele szacunku do tej muzyki, żeby się na to porywać. Kiedyś próbowałem swoich sił w muzyce bardziej poważnie, w rockowym zespole, ale nie czułem się wystarczająco dobry, żeby to kontynuować. Tak wiele utalentowanych osób się tym zajmuje, robią genialne rzeczy, nie widziałem szans żeby im dorównać na profesjonalnym poziomie. Ale lubię zajmować się muzyką dla rozrywki.
Możesz polecić widzom jakieś hiphopowe zespoły?
Oczywiście! W Japonii w zasadzie każde miasto ma własną scenę i wielu muzyków wartych odkrycia. W moim rejonie działa SDP. W filmie pojawia się też Norikiyo, bardzo znany raper z rejonu Sagami. W Shinjuku jest świetna grupa MSC. KOHH, to chyba jedna z najbardziej popularnych postaci ostatnio, z północnego Tokio. Jego rap jest dość powolny, podobnie jak moje filmy. Niektórzy myślą, że hiphop musi być szybki, ale właśnie nie, jest przede wszystkim głęboki, rozłożysty. Jeśli chcesz, może być dynamiczny, jeśli chcesz – powolny. Jeśli chcesz rymować, rób to, jeśli nie – nie musisz. Możesz robić cokolwiek, jeśli czujesz, że to właśnie ciebie wyraża: to cała idea stojąca za tą muzyką.
Katsuya Tomita, reżyser "Nocy Bangkoku" (2016) [który będzie w programie Pięciu Smaków] zrealizował wcześniej "Saudade" (2011) o garażowym zespole hiphopowym, ale też część jego ekipy, między innymi operator obydwu filmów, jest z bardzo znanego składu hiphopowego z Yamanoshi. Jak widać, hiphop ma silne związki z filmem – i w ogóle z współczesną niezależną kulturą w Japonii.

A jakie są twoje filmowe inspiracje? Jakich reżyserów cenisz szczególnie?
Bardzo lubię stare filmy, dużo ich oglądam. Filmy hollywoodzkie. Jest tak dużo reżyserów, których cenię. Między innymi polskich. Jerzy Skolimowski, nazwałem swoją firmę produkcyjną od tytułu jednego z jego filmów, "Na samym dnie" (1970). Wywarł na mnie ogromny wpływ, miałem przez jakiś czas obsesję na jego punkcie, zebrałem całą kolekcję jego filmów, jeszcze na kasetach wideo. Z amerykańskich twórców – Robert Zemeckis, bardzo lubię Jima Jarmuscha oczywiście. Wśród reżyserów z Japonii to Shinji Aoyama. Pracowałem jako asystent Kiyoshiego Kurosawy, więc on z pewnością też na mnie mocno wpłynął. Z niedawnych filmów – Hirokazu Koreeda. Generalnie jestem kinofilem, więc ta lista jest bardzo długa. Na pewno są też na niej Asghar Farhadi, Robert Bresson, Hou Hsiao-hsien. Mogę wymieniać i wymieniać.
Sakura z "Yamato” już w czasie seansu skojarzyła mi się z bohaterką "Millenium Mambo" Hou.
To bardzo pochlebiające. Uwielbiam jego filmy. Mam nadzieję, że Hanae Kan, która zagrała Sakurę, będzie miała szansę rozwinąć skrzydła także międzynarodowo, to bardzo utalentowana aktorka, byłoby świetnie, gdyby zrobiła karierę nie tylko w niezależnych produkcjach. Bardzo mi zależało na współpracy z nią – była muzą Seijuna Suzuki, który także jest jednym z moich wielkich mistrzów.
Wywiad przeprowadzony w trakcie Osaka Asian Film Festival w marcu 2017 r.
"Yamato (Kalifornia)", reż. Daisuke Miyazaki, Japonia 2016 [Nowe Kino Azji]
seanse: Kinoteka 18 lis 2017 20:45, Kinoteka 19 lis 2017 15:15