
Alberto Barbera, dyrektor festiwalu w Wenecji, zaznaczał, że do końca nie było wiadomo, czy prestiżowe wydarzenie się odbędzie. Dzięki perfekcyjnej organizacji i dyscyplinie wszystko udało się zrealizować bez problemów. Tym samym La Biennale di Venezia stało się, po długiej przerwie, pierwszą wielką imprezą branżową przeprowadzaną w formie fizycznej. Z powodu pandemii na Lido nie zjawiło się wprawdzie wielu twórców z Azji, w tym Lav Diaz czy Chaitanya Tamhane, ale selekcjonerzy wybrali kilka znakomitych propozycji i zaspokoili nasz kinowy głód.
Organizatorzy 77. edycji Festiwalu Filmowego w Wenecji stanęli na wysokości zadania, zapewniając gościom komfort i poczucie bezpieczeństwa. Widzowie nie rozstawali się z maseczkami, codziennie sprawdzano temperaturę specjalnymi pistoletami, a za sprawą internetowego systemu rezerwacji sprzed kin zniknęły kolejki. Przez kilka pierwszych seansów można się było poczuć nieswojo, spoglądając na sąsiednie, obowiązkowo wolne miejsca, ale ekscytacja, związana z pokazami filmów, szybko ten dyskomfot niwelowała. Reprezentacja filmowców i dziennikarzy z Dalekiego Wschodu i Azji Południowo-Wschodniej była wyraźnie mniejsza, co przełożyło się też na stosunkowo niewielką ilość tytułów z tej części świata w programie. Nie odbiło się to na ich artystycznym poziomie, czego dowodem są nagrody, przyznane zarówno doświadczonym jak i początkującym reżyserom. Nawet jeśli twórcy nie mogli przybyć do Włoch, ich fizyczną obecność zastępowały poruszające nagrania, w których wyrażali radość, spowodowaną reaktywacją życia festiwalowego, nadzieję na przełamanie w świecie kina i smutek, związany z koniecznością izolacji. Dzięki ich krótkim wystąpieniom czuć było wspólnotową jedność środowiska i wagę weneckiego święta filmu.
Złota Lwica
Złotego Lwa za całokształt twórczości odebrała Ann Hui, legenda hongkońskiego kina. Doświadczona reżyserka, jeden z filarów nowej fali, która w latach 70. i 80. zrewolucjonizowała filmowe oblicze Pachnącego Portu, długo czekała na uznanie międzynarodowe. Tym większą radość sprawiały obrazki z czerwonego dywanu, gdy Cate Blanchett, przewodnicząca jury Konkursu Głównego, kłaniała się starszej koleżance. Jeszcze przed ceremonią wręczenia nagrody, w Sala Grande zaprezentowano kompilację scen z bogatego i niezwykle różnorodnego dorobku Hui (prawie 30 pełnometrażowych filmów fabularnych). Publiczność mogła zobaczyć jak eklektyczną formalnie i pojemną tematycznie twórczość reprezentuje autorka: od filmów zaangażowanych społecznie i quasi-autobiograficznych, przez kino wuxia, kryminały aż po manifesty feministyczne. Stali bywalcy Pięciu Smaków mieli okazję się o tym przekonać w 2017 roku, podczas retrospektywy mistrzyni z Hongkongu.
W nowym filmie, „Love After Love” / „Di yi lu xiang” (2020), reżyserka wróciła do ulubionych tematów, a więc sytuacji kobiet w społeczno-politycznej rzeczywistości, roli rodziny w życiu jednostki czy zderzania realiów chińskich z hongkońskimi. Przeniosła na ekran debiutanckie opowiadanie Eileen Cheng, pisarki słynącej z kreowania alternatywnych narracji wojennych - na podstawie jej powieści powstały nie tylko dwa wcześniejsze filmu Hui - „Osiemnaście wiosen” (1997) i „Miłość w upadłym mieście” (1984) - ale też arcydzieło „Ostrożnie, pożądanie” Anga Lee (2007). Hui opowiada o młodej dziewczynie, Ge Weilong, która przeprowadza się z Szanghaju do domu bogatej ciotki, żyjącej w Hongkongu. Bohaterka ma zdobyć tam wykształcenie, szybko okazuje się, że nauczy się o wiele więcej. Autorka tworzy zmysłową, pełną soczystych kolorów historię inicjacji, przypominającą zjawiskowe dzieło Trâna Anh Hùnga, „Zapach zielonej papai” (1993). Od debiutu Wietnamczyka film Hui odróżnia jednak szczegółowe zarysowanie tła wydarzeń, toczących się w cieniu nadchodzącej wojny i japońskiej inwazji w Państwie Środka. Eksplozja uczuć i erotyzmu miesza się z mrokiem, wkradającym się znienacka w życie bohaterów. Reżyserka nie musi już niczego udowadniać, ale nadal potrafi tworzyć kino atrakcyjne dla festiwalowej i masowej widowni, bawiąc się konwencjami i czerpiąc radość ze sztuki opowiadania. To oznaka wiecznej młodości!

Stare i nowe
W Konkursie Głównym wystartował mistrz kina japońskiego, Kiyoshi Kurosawa. Utytułowany reżyser przyjechał do Wenecji z filmem „Żona szpiega” / „Spy no Tsuma”, traktującym o niejednoznacznej relacji łączącej tytułową bohaterkę z jej ukochanym, agentem wywiadu. Mężczyzna przemieszcza się pomiędzy Tokio i Mandżurią, gdzie odkrywa potworne zbrodnie, jakich dopuszczają się na ludności chińskiej japońscy żołnierze i zaczyna kwestionować decyzje przełożonych. Satoko musi odnaleźć się w wojennej rzeczywistości, która nie sprzyja rozwijaniu małżeńskich planów, a na domiar złego, poznaje sekrety partnera, podważające podstawę szczęśliwego związku. Kurosawa, autor kultowego „Cure” i „Tokijskiej Sonaty”, zrealizował film poprawny, zaskakująco klasyczny i niestety daleki od jego największych osiągnięć. Rozmach realizacyjny i dbałość o historyczne szczegóły mogą imponować, lecz emocjonalna temperatura dzieła, brak napięcia i słabości scenariusza trochę dziwią, bo mamy do czynienia z nieprzeciętnym autorem. Tym bardziej zdumiewało wyróżnienie Kurosawy nagrodą dla najlepszego reżysera, którą odczytywano jako uhonorowanie wszystkich dotychczasowych zasług Japończyka. Nie można mu przecież odmówić wielkiego wkładu w rozwój kina gatunkowego, a w szczególności horroru. W „Żonie szpiega” na uwagę zasługuje jednak przede wszystkim odtwórczyni głównej roli, Yū Aoi (znana m.in. z „Mordu” Tsukamoto – 12. Festiwal Pięciu Smaków czy „Dziewczyny z milionem” Yuki Tanady - 9. Pięć Smaków). Znakomita aktorka uwiarygodniła swoją postać pomimo scenariuszowych niedociągnięć, a jej kreacja wyróżniła się w konkursie, nawet przy ogromnej konkurencji (aż 11 głównych ról kobiecych).
Zdecydowanie najlepszy azjatycki film, walczący o Złotego Lwa - „The Disciple” - zaprezentował Chaitanya Tamhane. Indyjski reżyser debiutował w Wenecji w 2014 r. dramatem sądowym „Proces”, który potem trafił na Pięć Smaków (8. edycja). Zaledwie 33-letni filmowiec potwierdził niebywałą wręcz dojrzałość i zdyscyplinowanie formalne, rysując wielowymiarowy portret Sharada Nerulkara – mężczyzny, pragnącego zostać mistrzem tradycyjnego śpiewu. W kontemplacyjnej opowieści o trudnej drodze do doskonałości pobrzmiewają echa twórczości Satyajita Raya, giganta bengalskiego kina. Zwłaszcza główny bohater, w interpretacji Aditii Modaka, ma w sobie sporo cech z imaginarium mistrza z Kalkuty. Jego czysty idealizm, przeświadczenie o konieczności dążenia do rzeczy wielkich zderzają się z brutalną rzeczywistością, pełną ekonomicznych dylematów i zmieniających się standardów. Tamhane precyzyjnie tka narrację z paradokumentalnych scen występów muzycznych i obrazów zwyczajnej egzystencji mężczyzny. Rozdziela je spowolnionymi ujęciami protagonisty, jadącego na skuterze, którym towarzyszy kobiecy głos, wypowiadający najważniejsze zasady adepta sztuki śpiewu. Za sprawą ascetycznej, wymagającej formy reżyserowi udaje się oddać doświadczenie muzyka, mozolnie pokonującego kolejne szczeble kariery i podkreślić rozdźwięk między żelaznymi regułami, a codzienną praktyką. W tym wielowymiarowym traktacie tradycja spotyka się z nowoczesnością, artyzm z komercją, marzenia z wielkim rozczarowaniem. Jury zasłużenie nagrodziło Tamhane za scenariusz (statuetkę odebrał polski operator, Michał Sobociński), a krytycy z FIPRESCI uznali „The Disciple” najlepszym dziełem Konkursu Głównego.
Chiny blisko
W sekcji Orrizonti tytuł najlepszego reżysera stał się udziałem Lava Diaza, filipińskiego mistrza neomodernizmu. „Genus Pan” / „Lahi, Hayop” stanowi przedłużenie jego wieloletniej, artystycznej strategii, opartej na refleksji o podłożu moralnym i radykalnym minimalizmie (długie, statyczne ujęcia w czerni i bieli), lecz twórca ewidentnie nie wznosi się na najwyższy poziom. Znacznie ciekawszy okazał się chiński film „The Best is Yet to Come” / „ Bu zhi bu xiu”, pełnometrażowy debiut Wanga Jinga. Za produkcję odpowiadał sam Jia Zhangke, bodaj największy współczesny autor z Państwa Środka (tutaj również wcielający się z powodzeniem w drugoplanową rolę). Funkcję operatora pełnił natomiast stały współpracownik mistrza, Yu Lik-Wai. W otoczeniu bardziej doświadczonych przyjaciół, Wang na szczęście nie stracił własnego głosu.
Reżyser postanowił zmierzyć się z autentyczną historią dziennikarza (świetny White K), który, by osiągnąć upragniony sukces zawodowy, musi opisać nielegalny proceder handlu krwią, co może zmienić życie tysięcy ludzi, w tym jego dawnych znajomych. Rozterki natury etycznej i desperackie dążenie do stania się kimś przeradzają się w natychmiastowy konflikt. Konflikt rezonujący z czasem akcji, czyli początkiem XXI wieku, gdy Chiny powoli stawały się potęgą gospodarczą, w bólach zostawiając przeszłość i spoglądając z nadzieją na to, co nadejdzie. Miliony obywateli emigrowało do wielkich miast, i, tak jak protagonista, chciało zmienić swoje życie, często płacąc za to wysoką cenę. Dzieło Wanga wpisuje się w narracje Szóstej Generacji chińskich filmowców o tragicznych skutkach transformacji, proponując wnikliwą, inteligentną krytykę rzeczywistości. W przeciwieństwie do starszych kolegów po fachu, Wang nie trzyma się kurczowo realistycznej formuły, przełamując ją pięknymi ujęciami z fantazji bohatera. Scena, w której mężczyzna ogląda transmisję lotu kosmicznego, a jego długopis, wbrew prawu grawitacji, nagle się unosi, najlepiej streszcza przesłanie fimu. W nowych Chinach, zdaje się mówić reżyser, wszystko jest możliwe, ale potrzeba odrobiny wyobraźni i idealizmu, by osiągnąć coś prawdziwie spektakularnego i wartościowego.
Rajska wyspa
Kinematografia Korei Południowej przeżywa teraz znakomity czas, w programie nie mogło więc zabraknąć tytułu z tego zakątka globu. W sekcji Out of Competition znalazł się film Parka Hoon-junga - „Night in Paradise” / „Nak-won-eui-bam”. Kolejne dzieło znanego reżysera i scenarzysty („New World” czy „Wiedźma”) reprezentuje wszystko to, co w koreańskim kinie najlepsze: żonglerkę konwencjami gatunkowymi, gwałtowaną zmienność nastrojów, czarny humor i techniczną maestrię. Utwór zaczyna się jak typowy film gangsterski – Tae-gu, członek lokalnego gangu, pragnie porzucić dotychczasowe życie, by chronić siostrę i jej córkę. W wyniku wypadku bliscy bohatera giną, a on postanawia zemścić się na domniemanych sprawcach. Chcąc uniknąć kary, wyjeżdża na koreańską wyspę Jeju. Tu następuje zwrot w stronę kina obyczajowego z elementami melodramatycznymi, gdy gangster poznaje Jae-yeon, bratanicę Kuto, u którego się zatrzymuje. Między młodymi ludźmi zaczyna dojrzewać szczególna więź, daleka jednak od romantyzmu. Nietrudno się domyślić, że chwilowy pobyt Tae-gu w „raju utraconym” zostanie gwałtownie przerwany przez sprawy z przeszłości.

Skojarzenia ze znakomitym „Panem Longiem” Sabu (13. odsłona Pięciu Smaków) są w pełni uzasadnione, miejscami film przypomina również „Sonatine” Kitano. Koreański reżyser zderza bowiem miejski świat, pełen zagrożeń i niepewności, z idylliczną wyspą, rzadziej pokazywaną na ekranie. Odizolowany teren staje się dla bohaterów przestrzenią do przepracowania traum, samopoznania i wzajemnej akceptacji. Nie ma tam szansy na ostateczną ucieczkę od tego, co było, ale jest czas na zmianę perspektywy i duchowe oczyszczenie. Oprócz walorów terapeutycznych film dostarcza dużą dawkę dynamicznych scen akcji i, pięknie sfotografowanej, przemocy. Momentami Park przekracza granicę dobrego smaku, ale rekompensuje to dwiema wybitnymi sekwencjami strzelanin, które zapiszą się w historii kina. Fantastycznie sprawdza się też duet aktorski, Eom Tae-goo i Jeon Yeo-been, (wspólnie zagrali w „Grze cieni” Kim Jee-woona – 11. edycja Pięciu Smaków) jako połączenie ognia i wody. Tae-gu to oaza spokoju i osoba zamknięta w sobie, a Jae-yeon nie przestaje mówić i ma ewidentne skłonności autodestrukcyjne. Połączenie zniuansowanych portretów psychologicznych z potoczystą narracją, pełną fabularnych przewrotek, zaowocowało powstaniem pełnowartościowego kina na przecięciu arthouse’u i głównego nurtu. Jestem przekonany, że „Night in Paradise” odniesie sukces komercyjny w Korei Południowej, a pozytywne głosy krytyków po weneckim pokazie tylko mnie w tym utwierdziły.
Epilog
Na tegorocznym festiwalu filmowym w Wenecji nie było może wielu akcentów z Azji Wschodniej i Południowo-Wschodniej, lecz wystarczyło zaledwie parę tytułów, aby przypomnieć o wielkim znaczeniu i świeżości tamtejszych kinematografii w globalnym krajobrazie kinowym. Cieszy szczególnie docenienie „The Disciple”, typowanego do Złotego Lwa, ponieważ reprezentacja filmów z Indii na festiwalach klasy A jest zwykle przesadnie skromna. Mamy przecież do czynienia z jednym z największych rynków filmowych świata. Od ostatniego wielkiego sukcesu, Złotego Lwa dla Miry Nair, minęło już prawie 20 lat. Pozostaje mieć nadzieję, że La Biennale di Venezia przetrze szlaki dla innych imprez branżowych, kino wróci do dawnej formy, a z azjatyckimi twórcami spotkamy się na Lido już za rok.
Wojciech Tutaj - absolwent filmoznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisze dla czasopisma internetowego „16 mm”, Kultury Liberalnej i portalu Filmweb. Jego zainteresowania badawcze to współczesne kino chińskie, japońskie i kinematografie Ameryki Południowej.